Autor |
PREZYDENT Koza
diamentowe piooro
Dołączył: 19 Lis 2007
Posty: 1068
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 8 razy Skąd: Kobyłka Płeć:
Czw Maj 22 14:59:32 2008
|
|
Wiadomość |
|
Wolna kultura - Jarosław Rafa
Jak już o tym wielokrotnie wspominałem na moich stronach, za bardzo istotny element uczestniczenia w kulturze uważam możliwość swobodnego dzielenia się jej wytworami. Jednym z istotniejszych motorów napędowych kultury jest to, że jest ona właśnie obiegiem informacji przepływającej między różnymi osobami, różnymi drogami i w różny sposób. Obieg ten w sposób naturalny funkcjonował od wieków. Władze totalitarne próbowały zawsze (i próbują nadal, w tych częściach świata gdzie jeszcze istnieją) ten swobodny obieg "kanalizować", zastępować jednokierunkowym przekazem tylko "pożądanych" treści (kontrolowanych przez cenzurę) od stosunkowo nielicznych, uznanych przez państwo twórców do rzeszy biernych odbiorców. Ten, kto publikował coś nie mając na to "koncesji" od władz, trafiał do więzienia.
Choć dzisiaj w przeważającej części świata nie ma totalitarnej władzy politycznej, jej rolę - przynajmniej w zakresie "kanalizowania" przekazu treści kultury - przejął wielki biznes rozrywkowy. Od kilku lat, z inicjatywy tegoż biznesu, nieustannie podnoszony jest wielki szum medialny w sprawie tak zwanej "ochrony praw autorskich" i prowadzona jest nagonka na tak zwanych "piratów". Oczywiście, są pewne różnice. Biznes medialny nie interesuje się tak bardzo samą treścią, która jest przekazywana - każda treść jest dobra tak długo, jak długo mu przynosi zysk. Za to za wszelką cenę stara się kontrolować drogi i sposoby przekazywania tej treści, tak aby z każdego aktu przekazu czerpać zyski. Przekazywanie dzieł kultury drogami niezaaprobowanymi przez show-biznes powinno być (jego zdaniem rzecz jasna) zdelegalizowane i zagrożone najcięższymi karami. A drogi dozwolone to znowu wyłącznie jednokierunkowa transmisja treści od wytwórni płytowych, filmowych, wydawnictw itp. do rzeszy biernych odbiorców, którzy mają obowiązek za nie zapłacić, za to nie mają prawa z obejrzanym/usłyszanym/przeczytanym dziełem zrobić niczego, na co wydawca im nie zezwoli - czyli zazwyczaj niczego w ogóle poza pokornym zapoznaniem się z treścią - i to najlepiej byłoby, aby tylko jeden raz, a za każde ponowne wysłuchanie muzyki, obejrzenie filmu, przeczytanie książki musieli ponownie płacić. Tak wygląda idealna wizja kultury według koncernów medialnych.
W realizacji tej wizji wszystkie środki są godne pochwały. Najwyraźniej show-biznes zdołał przekonać władze wielu państw - mniejsza o to, czy swoją retoryką "ochrony praw autorskich", czy po prostu i zwyczajnie, pieniędzmi - że łamanie "praw autorskich" jest prawie takim samym złem jak terroryzm. W związku z tym w "walce z piractwem", podobnie jak w "walce z terroryzmem", obowiązują nadzwyczajne zasady, wobec których wolności i prawa obywatelskie stają się nieistotne. Na podstawie tylko i wyłącznie oskarżenia przez koncern medialny o złamanie jego "praw autorskich" można ludziom blokować strony WWW, zabierać komputery i twarde dyski, aresztować i przesłuchiwać. Nawet jeżeli koniec końców okaże się, że oskarżenie było bezzasadne, to przecież istniało "uzasadnione podejrzenie", że doszło do naruszenia praw autorskich, a ten zarzut - jak wiadomo - usprawiedliwia wszystko. A jeżeli już zarzut okaże się choć trochę prawdziwy - np. ktoś udostępni w Internecie jedną piosenkę - to można już w całym majestacie prawa traktować go jak wielkiego przestępcę i żądać wyssanych z palca milionowych sum odszkodowań. Nawet sami artyści, którzy przecież żyją ze sprzedaży swoich płyt i którym te "prawa autorskie" rzekomo mają służyć, dostrzegają paranoję takiego postępowania - jak np. słynny amerykański parodysta "Weird Al" Yankovic, który napisał piosenkę Don't Download This Song kpiącą z antypirackiej nagonki. "Postawią cię przed sądem, nieważne, czy jesteś babcią czy 7-letnią dziewczynką; potraktują cię jak paskudnego, okrutnego przestępcę, którym jesteś"; "Zaczniesz od kradzieży piosenek, potem będziesz sprzedawać narkotyki i rozjeżdżać dzieci samochodem". (Oczywiście piosenka o takim tytule - zgodnie z przewrotną logiką "Weird Ala" - została udostępniona do pobrania na jego oficjalnej stronie... )
Osobom, które legalnie zakupiły muzykę czy film, można utrudniać korzystanie z nich na wszelkie sposoby, wprowadzając systemy elektronicznych zabezpieczeń, tzw. DRM. Zwolennicy "ochrony praw autorskich" tłumaczą ten skrót jako Digital Rights Management - cyfrowe zarządzanie prawami, zaś zwolennicy wolności korzystania z dóbr kultury - jako Digital Restrictions Management, czyli cyfrowe zarządzanie restrykcjami. W istocie bowiem systemy DRM służą do tego, aby ograniczyć prawa widza/słuchacza/czytelnika i nałożyć restrykcje na to, co może on z zakupionym dziełem zrobić. A restrykcje mogą być jakie wydawca sobie tylko wymyśli: można np. "przywiązać" plik z muzyką do określonego urządzenia (komputera, odtwarzacza MP3) uniemożliwiając odtwarzanie go na innym; można "zepsuć" płytę CD w taki sposób, aby dało się ją odtwarzać tylko na prostych modelach stacjonarnych odtwarzaczy - komputery, a nawet bardziej "inteligentne" odtwarzacze stacjonarne, potrafiące czytać np. pliki MP3 czy zdjęcia, po włożeniu takiej płyty "zgłupieją". Można ograniczyć liczbę możliwych wyświetleń filmu, albo czas, przez jaki można go (począwszy od zakupu lub od pierwszego uruchomienia) oglądać. Można wreszcie przy każdej próbie odtworzenia pliku wymuszać na użytkowniku zakup na stronie WWW odpowiedniego kodu, jednorazowo odblokowującego zawartość.
Oczywiście systemy DRM da się zazwyczaj łatwiej czy trudniej obejść i wykonać kopię pozbawioną tych zabezpieczeń. Sęk jednakże w tym, że zgodnie z przepisami forsowanymi przez biznes medialny i przyjętymi już w wielu krajach - także i w Polsce - obchodzenie zabezpieczeń przed kopiowaniem jest nielegalne. Z drugiej strony, przepisy o prawie autorskim gwarantują posiadaczowi dowolnego utworu prawo do wykonania kopii na tzw. użytek własny - czyli dla siebie, rodziny i znajomych (nawet jeżeli na okładce płyty jest napisane inaczej!). Mamy zatem paranoiczną sytuację - mam zagwarantowane przez ustawę prawo do wykonania kopii np. zakupionego filmu, ale z drugiej strony ta sama ustawa zakazuje mi skorzystać z tego prawa, gdyż zakazuje obchodzić zabezpieczenie, które producent wprowadził, abym tej kopii nie mógł zrobić! Widać tu wyraźnie, czyje prawo okazuje się ważniejsze; nie ma bowiem żadnych konsekwencji karnych dla producenta za uniemożliwienie klientowi wykonania kopii - prawo to okazuje się prawem "papierowym". Natomiast za obchodzenie zabezpieczeń DRM można już całkiem konkretnie odpowiedzieć przed sądem.
Koncerny medialne oczywiście nie kryją się z tym, że prawo do dozwolonego użytku chciałyby wyeliminować - dążą do tego, aby jakiekolwiek kopiowanie było zabronione prawnie. W istniejącym prawie autorskim jest już precedens; jest jeden rodzaj utworów, dla których nie obowiązuje dozwolony użytek - to programy komputerowe. Oznacza to, że o ile wolno ci skopiować koledze płytę z muzyką czy film, to nie wolno ci skopiować gry komputerowej. Ba! Nie wolno ci jej skopiować nawet dla siebie, jeżeli np. masz w domu dwa komputery i chcesz mieć możliwość grania w tę grę na obydwu z nich. O ile producent jawnie na to nie zezwolił w licencji (a zazwyczaj nie zezwala), na drugi komputer musisz kupić drugi egzemplarz gry! Rzeczonej gry nie wolno ci nie tylko skopiować, ale nawet pożyczyć koledze! Niektórzy producenci oprogramowania zastrzegają nawet w licencjach, że raz kupionego programu nie wolno ci dalej odsprzedać - choć tu wielu prawników jest zdania, że to już jest zbyt daleko idąca ingerencja w swobodę handlu (a swoboda handlu jest to już dla biznesu o wiele poważniejsza sprawa niż "jakieś tam" prawa obywatelskie...)
Nie widać żadnej sensownej przyczyny, dla której między np. filmem a programem komputerowym miałaby być aż taka różnica, zwłaszcza w czasach, kiedy wszystko się "cyfryzuje". Jedynym powodem tak różnego ich traktowania jest dopasowanie się twórców prawa autorskiego do istniejącego stanu rzeczy - domowe nagrywanie audycji z radia czy telewizji i przegrywanie tych nagrań, pożyczanie sobie nawzajem książek czy płyt, wreszcie istnienie bibliotek (dla których w prawie autorskim musiano zrobić specjalny wyjątek, boć przecież ich działalność jest jawnie przestępcza - masowe rozpowszechnianie utworów bez zgody właścicieli praw!) - to wszystko jest już od iluś lat usankcjonowane obyczajem. Z drugiej strony w przypadku tak nowego tworu, jak oprogramowanie komputerowe - które znalazło się w przepisach o prawie autorskim, kiedy dopiero zaczęło się upowszechniać w społeczeństwie - prawo dostosowało się również do istniejących restrykcyjnych licencji, narzucanych "prawem silniejszego" przez producentów oprogramowania kupującym je klientom. I użytkownicy programów, i przemysł rozrywkowy chętnie widzieliby ujednolicenie zasad w obu przypadkach, tyle że na dwa skrajnie różne sposoby - użytkownicy chcieliby objęcia dozwolonym użytkiem także oprogramowania; producenci natomiast - wprowadzenia wszędzie podobnie restrykcyjnych, jak w przypadku oprogramowania, reguł. DRM jest właśnie pierwszym krokiem w tym kierunku.
Wyobraźcie sobie - szczególnie uczniowie i studenci - że nie ma bibliotek, a pożyczenie potrzebnej wam książki od kolegi jest przestępstwem, za które możecie pójść do więzienia. Jeżeli do nauki potrzebujecie jakiejś książki - musicie ją kupić, albo nie odrobić zadania (ewentualnie narazić się na konflikt z prawem). O takim właśnie świecie mówi opowiadanie Richarda Stallmana, znanego amerykańskiego aktywisty na rzecz praw człowieka i czołowego działacza Fundacji Wolnego Oprogramowania - Prawo do czytania. Dziwię się, że niektórzy ludzie mogą mieć mózg tak wyprany propagandą biznesu rozrywkowego, że nawet ta bardzo sugestywna wizja nie jest w stanie przekonać ich o absurdalności całej tej nagonki na "piractwo"...
Czym są prawa autorskie?
Koncerny medialne traktują "prawa autorskie" jako rzecz oczywistą, nad którą w ogóle nie ma co się zastanawiać - można tylko się zastanawiać, jak najskuteczniej ścigać osoby łamiące je. To jednakże jest już pierwsza, bardzo subtelna manipulacja biznesu w tej sprawie: usunąć kwestię podstawową w ogóle poza obręb dyskusji. Tymczasem trzeba najpierw przeanalizować, czym w ogóle są prawa autorskie, po co istnieją i czy rzeczywiście ich obecna postać jest "jedynie słuszna".
W prawie autorskim rozróżniamy prawa osobiste i majątkowe. Te pierwsze przysługują bezpośrednio samemu autorowi (nie mogą być nikomu oddane ani sprzedane), i chronią jego "moralne" prawo do dzieła - np. to, aby nikt nie przywłaszczył sobie autorstwa podpisując czyjąś pracę swoim nazwiskiem, albo aby nie zmieniał, nie zniekształcał takiego kształtu utworu, jaki nadał mu autor. Słuszność tych praw trudno zakwestionować - dawno już skończyła się epoka wędrownych pieśniarzy, powtarzających z ust do ust (i zmieniających za każdym powtórzeniem) anonimowe opowieści. We współczesnej kulturze z reguły ściśle wiążemy dzieło z autorem: prawie nikt nie ma wątpliwości, że plagiat jest czynem moralnie nagannym - pewnym rodzajem kłamstwa czy oszustwa. Manipulacja czyimś tekstem, np. w celu stworzenia wrażenia, że autor przedstawia tezę przeciwną, niż jest to w rzeczywistości, także odbierana jest przez nas jako coś nieuczciwego. Nie ma zatem raczej wątpliwości co do tego, że prawa osobiste, chroniące autorstwo i integralność dzieła, są dla kultury jako całości pożyteczne.
Drugi rodzaj praw autorskich to prawa majątkowe, czyli te, które dotyczą prawa do finansowych korzyści ze sprzedaży dzieła. Cała wrzawa wokół "praw autorskich" podnoszona przez koncerny medialne dotyczy rzecz jasna wyłącznie tego drugiego rodzaju praw, gdyż to one "nabijają im" kabzę. Wspominanie o prawach osobistych może być czasami dla producentów wręcz niewygodne, bo często oni sami te właśnie prawa bezceremonialnie łamią (jeżeli to, co zrobił np. Disney z postacią Kubusia Puchatka w serii swoich idiotycznych filmów o tym misiu, nie jest złamaniem autorskich praw osobistych - poprzez całkowite wypaczenie charakteru postaci i sensu opowiadanej historii - to ja nie wiem co nim jest...)
To, czego dotyczą majątkowe prawa autorskie, najlepiej oddaje angielska nazwa: copyright, czyli dosłownie prawo do kopiowania. Oczywiście przede wszystkim chodzi o kopiowanie na skalę masową i rozpowszechnianie utworzonych w ten sposób kopii. Problemu z prawami majątkowymi nie było dopóty, dopóki wszelkiego rodzaju utwory nie dawały się łatwo kopiować. Księgi przepisywane ręcznie, czy nawet pierwsze drukowane, nie stwarzały zagrożenia masowym nielegalnym rozpowszechnianiem . Do dziś nie ma problemu łamania majątkowych praw autorskich np. w malarstwie czy rzeźbie, czyli wszędzie tam, gdzie dzieło ma postać materialną (jest tam natomiast inny problem - problem fałszerstw - ten dotyczy jednak bardziej praw osobistych). Nikt nie pozywa nikogo do sądu za zamieszczenie w Internecie zdjęcia rzeźby (chociaż jest to dzieło zależne i opublikowanie go powinno wymagać zgody właściciela praw do oryginalnego dzieła, czyli autora rzeźby) - każdy bowiem rozumie, że zdjęcie rzeźby nie jest równoważne rzeźbie, i opublikowanie zdjęcia nie zagrozi potencjalnemu zyskowi autora ze sprzedaży samej rzeźby. Jednak zamieszczenie w Internecie tekstu piosenki (nie samej piosenki) albo napisów do filmu (nie samego filmu) grozi, jeżeli nie wyrokiem sądowym, to przynajmniej "nalotem" policji - pamiętamy takie przypadki... Prawnie sytuacja w zasadzie nie różni się od sytuacji z rzeźbą, praktycznie natomiast surowsze traktowanie tych dziedzin twórczości wynika zapewne stąd, że piosenki czy filmy można łatwo oderwać od jakiegokolwiek fizycznego nośnika i kopiować jako "czystą" informację, przez co problem praw majątkowych w ich przypadku istnieje...
Po co powstały majątkowe prawa autorskie?
Rzecz jasna - po to, aby zapewnić twórcom możliwość zarabiania na własnej twórczości. Jest rzeczą oczywistą, że to autor powinien zarabiać na swojej pracy, a nie ktoś obcy, kto kopiuje i sprzedaje jego utwór wkładając w to minimum własnego wysiłku. Dlatego uważam za jak najbardziej słuszne ściganie prawdziwego piractwa. Co przez to rozumiem? Masowo tłoczone w "lewych" tłoczniach nielegalne kopie, zazwyczaj fatalnej jakości, sprzedawane następnie na bazarach, giełdach elektronicznych czy targach staroci przez nieciekawie wyglądających typów, często mających powiązania ze środowiskiem gangsterskim. Tak wygląda piractwo muzyczne, filmowe i komputerowe. Jednak wytwórnie w jednym rzędzie z tego typu działalnością stawiają ludzi, którzy niekomercyjnie wymieniają się plikami przez Internet z czystego zamiłowania do muzyki czy filmu. Nastąpiło tu gdzieś skrzywienie optyki: zamiast całkowicie uzasadnionej postawy "ścigać tych, którzy zarabiają na naszej pracy" pojawiło sie paranoiczne nastawienie "ścigać tych, którzy w jakikolwiek sposób umniejszają nasze zyski". Choćby to umniejszenie było tylko hipotetyczne. Inną z klasycznych manipulacji, jakich dokonują przedstawiciele wytwórni mówiąc o "piractwie", jest podawanie z księżyca wziętych sum ponoszonych strat, obliczonych w oparciu o założenie, że każdy kto nielegalnie skopiował daną płytę, film czy program, kupiłby ją, gdyby nie miał możliwości skopiowania. Ktoś, kto tak twierdzi, albo bezczelnie kłamie w żywe oczy, albo nigdy w życiu naprawdę nie spotkał człowieka "ściągającego" pliki z Internetu i wie o istnieniu takowych tylko z firmowych raportów z wyssanymi z palca sumami. Zdecydowana większość ludzi korzystających z nielegalnych kopii w ogóle nie zainteresowałaby się danym produktem, gdyby nie miała możliwości darmowego "ściągnięcia" go z sieci! Używa danego programu/ogląda film/słucha muzyki tylko dlatego, że ma taką możliwość! Wiele osób ściąga z Internetu takie ilości danych, że nawet nie mają czasu oglądać/słuchać pobranych filmów czy muzyki! Materiały te leżą tylko u nich na dysku i zajmują miejsce. Czy ktoś z przedstawicieli show-biznesu sądzi, że taka osoba rzeczywiście choć jeden z tych tytułów by kupiła? A więc czy wytwórnia tu coś traci? Jeżeli ktoś coś traci, to chyba tylko sami użytkownicy Internetu - bo z powodu zwiększonego ruchu w sieci albo obniża się prędkość połączeń, albo operatorzy muszą inwestować w szybsze łącza, co oczywiście "odbiją sobie" w cenach dostępu. Jeżeli zaś ktoś naprawdę jest zainteresowany i ceni dane dzieło muzyczne czy filmowe, to i tak kupi płytę czy pójdzie do kina na film. "The Wall" (płytę) mam zarówno na oryginalnym winylu, jak i na CD (winylu rzecz jasna nie słucham - zawsze dobijały mnie trzaski czarnych płyt - ale oprawa graficzna analogowej wersji "Ściany" była małym dziełkiem sztuki edytorskiej, i choćby z tego powodu warto ją mieć), a gdy ją kupowałem, miałem już dobrej jakości nagranie magnetofonowe wykonane z radia albo od kolegi (dawne czasy - już nie pamiętam dokładnie...). Z kolei film mam zarówno na oryginalnej kasecie VHS, jak i na DVD, a gdyby dzisiaj był wyświetlany w kinie, to pewnie i tak bym na niego poszedł. Jeśli na ściąganiu jakiejś muzyki i filmów z Internetu wytwórnia może rzeczywiście stracić, to chyba tylko na kiczowatych gwiazdkach jednego sezonu, różnych Britney Spears i podobnych, oraz równie marnych kolejnych hollywoodzkich "superprodukcjach". Cóż, widać tu, jak sami odbiorcy oceniają owe "dzieła" - nie są one dla nich warte tego, aby wydawać na nie pieniądze. Pamiętajcie, drodzy szefowie wytwórni, że to publiczność jest ostatecznym weryfikatorem waszych produkcji, i od niej zależy, czy coś kupi, czy nie kupi. Wymyśliliście sobie "własność intelektualną" i wpadliście z tego powodu w taką pychę, że zapomnieliście o tym, że to w końcu jednak wy jesteście dla publiczności, a nie publiczność dla was. Jeżeli publiczność czegoś nie kupuje - podnosicie wielki szum i przypisujecie winę "piractwu" zamiast po prostu niskiemu poziomowi tego, co wypuściliście na rynek. Najchętniej wprowadzilibyście pewnie obowiązek kupowania i zakaz zgłaszania jakichkolwiek zastrzeżeń tylko dlatego, że wy to wyprodukowaliście, waszym świętym prawem jest na tym zarobić, a psim obowiązkiem publiczności - wam ten zarobek umożliwić. I w ten oto sposób wracamy do "totalitarnej" postawy z pierwszych akapitów tego tekstu...
Wytwórnie twierdzą, że ściągając nielegalne kopie odbiorcy "okradają" artystów. Pomijam tu już fakt, że przedstawiciele show-biznesu chętnie zasłaniają się stwierdzeniami o ochronie interesów artystów, podczas gdy tak naprawdę lwia część zysków z praw autorskich przypada im - producentom, i to o swoje przede wszystkim interesy tak dbają... Im bardziej histeryczne są działania wydawców w "obronie praw autorskich", tym bardziej wymowne stają się zachowania tych artystów, którzy odwracają się od wytwórni płytowych i postanawiają samodzielnie dystrybuować swoją muzykę przez Internet, z pominięciem jakichkolwiek pośredników. Ale jak to wygląda z tą "kradzieżą"? Czy w drugą stronę to nie działa? Czy wydawcy, sprzedając chłam w błyszczącym opakowaniu, nie oszukują i nie okradają nas - widzów? Przytoczę tu tylko jeden przykład. Jakiś czas temu wchodził na ekrany kin film "Rrrr!". Sądząc po reklamowych zwiastunach, miała to być rewelacyjna komedia, na ktorej widz non-stop wybucha salwami śmiechu. Moja rodzina namawiała mnie na wyprawę do kina. Takie wspólne wyjście w przypadku naszej rodziny to blisko 100 zł mniej w kieszeni, a zatem suma niebagatelna. Na szczęście kolega miał piracką kopię... Po 15 minutach oglądania totalnie znudzeni stwierdziliśmy, że do niczego się to nie nadaje, film czym prędzej skasowałem z dysku i nie mam ochoty więcej nawet czegokolwiek o nim słyszeć. Gdybyśmy faktycznie zachęceni reklamami wybrali się na ten chłam do kina, miałbym pełne prawo poczuć się OKRADZIONY z owych 100 zł przez dystrybutora filmu. I co? Pieniędzy za bilet nikt mi nie zwróci, nawet jeżeli po 15 minutach wyjdę z kina, bo stwierdzę, że film absolutnie nie spełnia moich oczekiwań. Jak to się ma do argumentu, którym chętnie szermują wytwórnie, że muzykę czy film należy traktować tak samo jak każdy inny produkt - jeżeli chce się z niego korzystać, trzeba zapłacić, a jego "kradzież" to tak samo jak kradzież np. samochodu?
Taki sam produkt jak każdy inny? To gdzie odpowiedzialność producenta za produkt? Gdzie gwarancja? Gdzie zakaz reklamy wprowadzającej w błąd, tzn. jeżeli reklama zapowiada film śmieszny, to ma być śmieszny, a nie nudny? Co z reklamacją wad produktu? W show-biznesie nie obowiązują żadne przepisy chroniące konsumentów, które funkcjonują przy zakupie jakichkolwiek innych produktów - klient ma tylko potulnie płacić, brać, co dają i nie grymasić.
Na serio, jest to przecież oczywiste, że przepisów konsumenckich, odnoszących się do sprzedaży fizycznych produktów, mających spełniać konkretne normy i specyfikacje użytkowe, nie da się odnieść do czegoś tak subiektywnego, jak działalność artystyczna (choć prawo autorskie obejmuje także programy komputerowe, które powinny być zgodne z pewnymi obiektywnymi specyfikacjami, i tutaj wymuszenie odpowiedzialności producenta i gwarancji - bo obecnie gwarancji na programy nie ma żadnej - jak najbardziej by się przydało...). Nie można więc dóbr kultury traktować jak "zwykłego" produktu. Ale skoro nie można w tym zakresie, to nie można też i w tym, w którym chcą tego wytwórnie! Dlaczego to niby film czy muzyka ma być produktem takim jak inne, ale tylko w pewnych aspektach? Jeżeli producent ma za niego odpowiadać - to nie, ale jeżeli klient ma zapłacić - to jak najbardziej? To ma być niby uczciwe? A to "piratów" oskarża się o nieuczciwość...
A jest przecież jeszcze kwestia remiksów, przeróbek, montaży, których tyle można znaleźć np. na YouTube, i nie zawsze jasnego statusu prawnego ich rozpowszechniania - wytwórnie najchętniej tego też by zakazały, bo przecież wszystkie te montaże zawierają fragmenty ich tak cennych dzieł! Jest kwestia "organizacji zbiorowego zarządzania", takich jak np. ZAiKS, które teoretycznie mają pobierać w imieniu artystów i przekazywać im opłaty za odtwarzanie ich muzyki np. w radiu czy na dyskotekach, a w rzeczywistości opłaty te do niektórych artystów w ogóle nie docierają, inni zaś są przymusowo "reprezentowani" przez ZAiKS, mimo iż nie życzą sobie takiego "reprezentowania" i sami chcą zarządzać własnymi prawami autorskimi. Z drugiej strony, często opłaty te przyjmują postać zwyczajnego haraczu pobieranego np. od właścicieli sklepów za to, że w sklepie jest włączone radio (chociaż stacja radiowa za nadawanie wszystkich będących na antenie piosenek już przecież zapłaciła). Sfera praw autorskich jest pełna niesprawiedliwości i przypomina Dziki Zachód, z samozwańczymi szeryfami z wytwórni, którzy wszystko organizują na swoją korzyść, aby mogli jak najwięcej zarobić; z maksymalnym ograniczaniem praw odbiorców kultury i straszeniem ich karami za byle co (niczym Indian); wreszcie, z wykorzystywaniem faktycznych twórców - artystów, traktowanych jako konie robocze potrzebne tylko po to, aby wytwórnia mogła zarobić jeszcze więcej... I taki właśnie stan usiłuje się usankcjonować prawnie!!!
Sprzeciw przeciwko restrykcyjnym "prawom autorskim"
Nic więc dziwnego, że rośnie ruch oporu przeciwko takiej sytuacji. Najwcześniej pojawił się on wśród programistów, bo przynajmniej niektórzy z nich wciąż pamiętają czasy wielkich komputerów typu mainframe, kiedy to podstawowe oprogramowanie było bezpłatnym dodatkiem do sprzętu, zaś większość programów użytkowych do konkretnych zastosowań pisana była przez samych użytkowników i rozpowszechniana w środowiskach innych użytkowników tego samego typu maszyny. Nikomu nawet się nie śniło o nieudostępnianiu kodu źródłowego, ograniczaniu praw do tego, co użytkownik może zrobić z programem, czy pobieraniu za programy jakichkolwiek opłat. Pamięć o tych "złotych czasach" legła u podstaw idei wolnego oprogramowania i promujących ją ruchów i organizacji, takich jak Fundacja Wolnego Oprogramowania (FSF). Cele i założenia FSF są bardzo zbliżone do idei hakerskich, o których wspominam na tych stronach już po raz kolejny, ale to nic dziwnego, bo właśnie tacy ludzie tworzyli FSF.
To, co się dobrze sprawdza dla programów komputerowych (np. wolność modyfikowania programu i publikowania dowolnych modyfikacji) niekoniecznie musi być dobre dla twórczości typowo artystycznej. To, z czego programiści korzystali już od dawna - wolne licencje, takie jak GPL, w oparciu o które możliwe jest rozpowszechnianie programów bez ograniczania swobody ich użytkowników - do innych dziedzin twórczości trafiło na szerszą skalę dopiero w roku 2001, kiedy to powstał projekt Creative Commons. W jego ramach przygotowano, a co ważniejsze - rozpropagowano wolne licencje opracowane pod kątem twórczości artystycznej. Pozwalają one na przyznanie odbiorcy swobody kopiowania, rozpowszechniania i ewentualnie modyfikacji utworów, chroniąc zarazem prawa autora - zarówno osobiste (poprzez obowiązkową w każdej licencji atrybucję, czyli podanie informacji o autorstwie, oraz opcjonalną możliwość zakazu modyfikacji utworu i tworzenia utworów zależnych), jak i majątkowych (poprzez możliwość zezwolenia na kopiowanie i rozpowszechnianie tylko do celów niekomercyjnych, przy zachowaniu wymogu zgody autora na rozpowszechnianie komercyjne).
W ostatnich latach na całym świecie pojawiają sie wreszcie typowo polityczne ruchy - tzw. partie piratów - które stawiają sobie za cel nie tyle promowanie wolnych licencji, co doprowadzenie do ogólnej zmiany istniejącego prawa autorskiego w kierunku podobnym do wyznaczonego tymi licencjami - tzn. znacznego zwiększenia swobody odbiorcy przy równoczesnym zminimalizowaniu restrykcji, jakie może nakładać właściciel praw. Możesz poczytać na ten temat więcej na stronie polskiej Partii Piratów.
Kierunki zmian, które powinny - moim zdaniem - nastąpić w prawie autorskim, można w skrócie podsumować w kilku punktach:
1. Zrównanie w prawie autorskim programów komputerowych z innymi rodzajami utworów poprzez objęcie programów dozwolonym użytkiem na takiej samej zasadzie, jak pozostałe utwory.
2. Rozszerzenie zakresu dozwolonego użytku na wszelką dystrybucję niekomercyjną przez osoby prywatne utworów już rozpowszechnionych. Można rozważyć tu pomysł wprowadzenia niewielkiej opłaty za takie rozpowszechnianie - pod warunkiem, że na tyle zreformuje się ZAiKS i inne tego typu instytucje, że te opłaty będą faktycznie trafiać tam, gdzie powinny!
3. Zezwolenie na wszelkie formy dystrybucji niekomercyjnej (nie tylko przez osoby prywatne) publikacji o charakterze stricte naukowym, np. prac opublikowanych w czasopismach naukowych - możliwość swobodnej dystrybucji tych prac, bez ograniczeń wynikających z copyrightu, jest moim zdaniem niezbędna dla rozwoju nauki.
4. Jawne uznanie tworzenia wszystkich montaży, parodii, remiksów itp. za dozwolony użytek i nie wymaganie żadnych licencji na rozpowszechnianie takowych (niby podpada to pod klauzulę o "prawach gatunku twórczości" w art. 29 prawa autorskiego, ale w praktyce bywają tu jednak duże wątpliwości...).
5. Skrócenie czasu, przez jaki obowiązują majątkowe prawa autorskie w odniesieniu do rozpowszechniania komercyjnego. Obowiązujący obecnie czas jest absurdalnie długi - 70 lat, przy czym pod naciskami wytwórni był on co jakiś czas kilkakrotnie przedłużany, aby uniknąć "przedawnienia się" copyrightu na stare filmy czy płyty. Powinno to być znacznie mniej. Ktoś nawet wyliczył matematycznie, że takim optymalnym czasem jest 14 lat - na moje odczucie to jeszcze trochę za długo, 10 lat byłoby wystarczające - ale i tak znacznie mniej niż obecnie...
6. W przypadku pewnych form ponownego rozpowszechniania komercyjnego utworu już opublikowanego (do dyskusji jest kwestia jakie powinny to być formy - moim zdaniem powinno to obejmować np. odtwarzanie utworów muzycznych w radiu, nagrywanie tzw. coverów cudzych utworów, emisję filmów w telewizji, adaptacje teatralne i filmowe książek itp.) powinny obowiązywać licencje ustawowe - tzn. nie trzeba pytać właściciela praw autorskich o zgodę, trzeba mu tylko zapłacić odgórnie, urzędowo ustaloną stawkę. (W niektórych z tych przypadków - np. nagrywania coverów - licencja ustawowa już obowiązuje w niektórych krajach, np. w USA.) Zastosowanie licencji ustawowej powinno być także możliwe w innych sytuacjach, kiedy porozumienie z właścicielem praw nie jest możliwe - np. właściciel jednoznacznie odmawia udzielenia licencji lub żąda zaporowych cen, odcinając tym samym dostęp do utworu (być może potrzebna byłaby np. decyzja sądu stwierdzająca ten fakt) - chodzi m.in. o uniknięcie sytuacji takich, jak opisane [link widoczny dla zalogowanych] ...
7. Należy wprowadzić do powyższego dodatkowy warunek, że jeżeli właściciel praw zaprzestaje rozpowszechniania utworu, kopiowanie i rozpowszechnianie utworu automatycznie staje się dozwolone bez ograniczeń. Przede wszystkim myślę tu o starych wersjach różnych programów, których już nie można legalnie kupić (tzw. abandonware), ale ciągle są chronione prawem autorskim, więc nie można ich po prostu skopiować i używać. A ktoś, kto chce skorzystać akurat z tej wersji (np. z Windows 98...) powinien mieć takie prawo i legalną możliwość, aby to zrobić. Ale i w przypadku starych, nieosiągalnych obecnie na rynku filmów czy nagrań muzycznych byłoby to pożyteczne.
P.S. polecam odnośnik przy końcu tekstu, chociaż pewnie większość sprawę zna
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez PREZYDENT Koza dnia Czw Maj 22 15:52:12 2008, w całości zmieniany 4 razy
|
|